W liceum język polski był dla mnie katorgą. I byłam bliska tego, by olać własną pasję.
Lubiłam czytać książki do tego stopnia, że lektury leżały na boku. To znaczy, zaczynałam czytać niemal każdą, ale nie wyrabiałam się w terminie, a później już nie było sensu. Na lekcji poznawałam całą treść, łącznie z zakończeniem. Nic tak nie zachęca do poznania książki, jak spojlery i stwierdzenia, że po raz kolejny źle rozumie się treść, prawda?
Pisanie wypracowań powodowało u mnie wścieka totalnego. Nigdy, NIGDY nie trafiałam w klucz. Skończyło się na tym, że każdą pracę domową robiłam przy pomocy internetu, a przygotowując się na zajęcia, czytałam tylko opracowania, żeby przypadkiem nie zacząć interpretować czegoś samodzielnie. W innym przypadku pewnie skończyłabym z dwóją na świadectwie. Dzięki internetowi miałam same trójki i jako bio-chem byłam z tego zadowolona.
Mam wiele wspomnień związanych z językiem polskim, chyba dlatego, że wywoływał u mnie sporo emocji (głównie stres, bo często chodziłam na niego nieprzygotowana). Pewną sytuację pamiętam wyjątkowo dobrze. Nauczycielka znielubiła mnie za to, że wskazałam jej niesłusznie zaznaczony błąd ortograficzny (poprawiła „Edyp wykłuł sobie oczy” na „wykuł”). Od tamtej pory bardzo drobiazgowo sprawdzała moje wypracowania, a ja tym dokładniej poprawiałam błędy z poprzednich prac. Wreszcie, nie mogąc się przyczepić do niczego, obniżyła mi ocenę o pół stopnia za stawianie „złego” ogonka w literze „ą”. Poważnie.
Nie znosiłam tego przedmiotu i miałam świadomość, że jestem z niego kiepska. Ale równocześnie docierało do mnie, że program języka polskiego to czysty absurd. I chyba ta świadomość uratowała moją pasję.
A przecież wystarczyło posłuchać nauczycielki i regularnie otrzymywanych trój za prace, które wzorowałam na cudzych odpowiedziach, żeby uwierzyć, że to faktycznie nie dla mnie. Ale nie jestem mistrzem logicznych rozwiązań i wysuwania oczywistych wniosków. Pierwsza piątka za pracę zaliczeniową na polonistyce uświadomiła mi, że może to jednak dobrze.
Łatwo uwierzyć, że do czegoś się nie nadajemy. Że jesteśmy kiepscy. Łatwo jest kiwnąć potulnie głową i przyznać „no faktycznie, głupek ze mnie, jak dobrze, że to zauważyliście”. Dużo więcej pracy i odwagi wymaga udowodnienie, że wcale tak nie jest. I uświadomienie sobie, że inni też nie są idealni. Mogą się mylić. Czy warto swój los kształtować według cudzej opinii? Historia z literką „ą” pokazuje, że nawet ci, którzy wydają się być kompetentni, mogą kierować się raczej mało wzniosłymi pobudkami.
To proste i kuszące rozwiązanie – posłuchać rad innych i uznać, że mają rację. W ten sposób zwalniamy się z odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Jednak jest to jednocześnie rozwiązanie niebywale głupie. Nikt nie zna Cię na tyle dobrze, by zawsze pomóc w dobry sposób. Warto słuchać cudzych wskazówek, bo czasem mogą naprowadzić Cię na właściwą drogę, ale to tylko drogowskazy. Ostatecznie to Ty będziesz szedł ścieżką, którą wybrałeś. Wybierz nie taką, która odpowiada Twoim rodzicom, nauczycielom czy znajomym, tylko taką, na której sam czujesz się dobrze. Taką, którą pójdziesz z największą chęcią.
Tylko Ty wiesz co jest dla Ciebie najlepsze.
foto: niezastąpione pixabay.com
Klucze w wypracowaniach są bez sensu. Ale wpis fajny :)
ale nie ucinaj więcej stópek na zdjęciu, co?
Jedną ma, wystarczy. :D Ale dla Twojego komfortu – postaram się. :)
Historia z ogonkiem to przesada. Racja, samemu wiemy najlepiej, jak postępować. Dobrze, że się nie zniechęciłaś.
Tylko my wiemy co dla nas najlepsze, ale jednocześnie to my możemy pogubić się po drodze stosując się do tych jakże dobranych dla nas rad. Trudno jest tak naprawdę odnaleźć to coś w czym będziemy najlepsi. Może nam się wiele wydawać, a potem skończymy z niczym. Nic tak nie otrzeźwia jak właśnie upadek na samo dno. Żyć nie umierać, doprawdy :)
Mimo to dobrze, że poszłaś swoją własną drogą. Myślę, że to bardzo ważne, bo jeśli już upadniemy to zrobimy to na własną odpowiedzialność. To my źle wybraliśmy, a nie ktoś inny. Będziemy mogli winić jedynie samych siebie… a to również ważne. Wtedy łatwiej się podnieść (ja to tak odbieram), kiedy wiemy że to tylko i wyłącznie nasza wina.
Ja miałam to szczęście, że w liceum trafiłam na świetną nauczycielkę polskiego. I tylko pogłębiła moją czytelniczą pasję własnym zaangażowaniem i umiejętnością przekazu własnej wiedzy.
Ale faktem jest, że polskie szkoły często podcinają skrzydła w taki idiotyczny sposób, a jesli dziecko nie ma odpowiedniego zaplecza w postaci wsparcia rodziców czy też poczucia wartości, staje się niezwykle podatne na uwierzenie w to, że jest do niczego. Nawet, jeśli bardzo to lubi.
Ja mam na odwrót – polski zawsze mniej lub bardziej lubiłam, nie było dla mnie problemem napisanie wypracowania, ba, to była najlepsza część przedmiotu. A jednak na polonistyce się dość mocno męczę.