Dlaczego nie współczuję wydawnictwom, które narzekają na swoją trudną sytuację i z jakiego powodu zdecydowałam się na self publishing?
Napisanie książki i rozsyłanie jej do wydawnictw wydawało mi się zwieńczeniem kilkuletniej pracy nad powieścią. Nawet bezsensowne wymagania wydawców początkowo mnie nie zrażały. W listopadzie 2018 roku bardzo dokładnie przygotowałam się do kontaktu z wydawnictwami. Stworzyłam nawet pdf, który miał być krótką i wygodną dla odbiorcy prezentacją mojej książki. Napisałam spersonalizowane maile do 23 wydawców, za każdym razem kierując się ich regułami – wysyłanie odpowiedniej liczby plików, wypełnianie formularzy, pisanie streszczeń o określonej liczbie znaków, wysyłanie tylko 30 stron powieści etc. Okazuje się, że wielu dużych wydawców ma swoją wizję tego, jak mają wyglądać maile, których i tak nie odczytają.
Przygnębiający mur milczenia i jeszcze bardziej przygnębiająca propozycja
Wiecie, raczej nie jestem osobą przeświadczoną o własnym geniuszu i nie spodziewałam się, że nagle moja skrzynka wypełni się mailami “BOŻE TAK PROSIMY WYDAJ U NAS”. Ale mimo przypomnienia, które rozesłałam po trzech miesiącach, na moje maile odpowiedziało… sześciu wydawców. Sześciu z dwudziestu trzech. Nie potrafię tego zrozumieć, bo nawet jeśli wydawnictwa dostają wiele propozycji, napisanie maila o treści “nie, dzięki” naprawdę trwa pół minuty. Tymczasem wydawcy wolą pokazywać się jako super firmy otwarte na odbiorcę na swoich social mediach, zatrudniać PRowców, płacić Empikowi grube hajsy za reklamę… a zwykła kultura pozostaje głęboko w lesie.
Jestem ogromnie rozczarowana tym, że prawdopodobnie wielu moich maili nawet nie odczytano tylko dlatego, że nie nazywam się Mróz ani Grochola. Tylko zwykły debiutant, taki żywy spam. Dlatego teraz z dużym dystansem patrzę na jojczenie wydawców, jak im ciężko i jaki rynek książki jest trudny. Bo myślę, że zapracowali sobie na to własnym wygodnictwem i przywiązaniem do schematu oraz traktowaniem debiutantów.
Jeden z maili był pozytywny i wzbudziło to mój ogromny entuzjazm. Niestety okazało się, że to typowe vanity press, tj. wydawnictwo, któremu można zapłacić za opublikowanie swojej książki. Warunki współpracy zazwyczaj są dla autora beznadziejne. Tak było i w tym przypadku, więc dałam sobie spokój.
Drabinka przerzucona przez mur
W poprzednim tekście o mojej powieści obiecałam Wam, że jeśli nie uda się jej wydać w tradycyjny sposób, zrobimy to po partyzancku. Nazwa bloga chyba zobowiązuje. :) Wreszcie rzeczywiście stanęło na self-publishingu. Do samego końca byłam sceptycznie nastawiona, bo jednak liczyłam na tradycyjny sposób publikacji, mimo pełnej świadomości, że autorzy u wydawców wcale nie mają lekko (np. dostają tylko kilka procent kwoty od sprzedanego egzemplarza). Wiem, że czytelnicy bardziej ufają znanym wydawnictwom niż takiej Szkołyk, która sama wydała powieść, ale… jestem zdeterminowana, żeby wydać tę książkę i kropka.
Zaskoczyło mnie, że mój przyjaciel, który bardzo wspiera cały proces pisania i wydawania Czarnej, czarnej toni, zdecydowanie był za self-publishingiem. Stwierdził, że nikt nie wypromuje lepiej mojej powieści niż ja sama. Wreszcie zaczęła mi się podobać myśl, że będę mieć wpływ na każdy element mojej książki i nie będę musiała iść na kompromisy z wydawnictwem, dla którego moja powieść będzie tylko jedną z wielu.
Edit: Książka jest już w sprzedaży i można kupić ją tutaj, a cały dochód przeznaczam na pasiekę! :)
Powoli pracuję nad tym, żeby Czarna, czarna toń ujrzała światło dzienne bez pomocy specjalistów. Mam już wstępny projekt okładki i pierwszą korektę, przede mną wizyta w drukarni, skład i przemyślenie sposobu sprzedaży. To pewnie będzie długa droga, ale myślę, że diabelnie ciekawa. Cieszę się, że robię to wszystko samodzielnie lub zlecając pracę osobom, które sama wybieram. Przy okazji uczę się nowych rzeczy, a przede wszystkim – nie muszę liczyć na niczyją łaskę.
Wysyłanie maili do wydawnictw pokazało mi, że lepiej nie być debiutantem. Lepiej być od razu znanym autorem, który pisze kryminały lub powieści kobiece. W przeciwnym razie droga do wydania własnej powieści może być długa i kręta, z zasiekami i urwiskiem na końcu.
Z ciekawości – ile czekałaś na odpowiedzi wydawnictw? Nie piszę tego po to, żeby usprawiedliwiać milczenie wydawnictw itp., jasne, byłoby miło, jakby zawsze odpisywały potencjalnym autorom, nawet krótkim “nie, dziękujemy”, ale może po prostu czekałaś za krótko. Nasz rynek wydawniczy jest jaki jest – a między innymi jest taki, że mieli wolno. Proces wydawniczy potrafi trwać bardzo długo. Znam przypadki osób, które i rok czekały na pozytywną odpowiedź. Znam takie, które już porzuciły nadzieję i np. opublikowały gdzie indziej, w niszowej oficynie, a wtedy odezwało się do nich duże wydawnictwo, czyli przepadła szansa na większy marketing.
Druga kwestia – czasem warto zastanowić się, czy są jakieś inne aspekty, które mogą wpływać na milczenie wydawnictwa. Od strony formalnej – czy powieść nie jest za krótka lub za długa? Czy dobre dobraliśmy wydawnictwo do treści? Czy może nad treścią, kompozycją, bohaterami nie trzeba by jeszcze popracować? Czy nie trzeba by popracować nad językiem? Czy trafiamy w koniunkturę? (To ostatnie jest już sprawą czysto marketingową i niby autora nie powinno obchodzić, ale może rzucić światło na to, dlaczego wydawnictwo milczy).
Wiem, że trzeba czekać. Czekałam kilka miesięcy i nic, a nie chciałam liczyć na cud, że po roku ktoś się łaskawie odezwie. Moim zdaniem takie traktowanie nie jest w porządku. Książka już została wydana metodą self publishingu.
Wiem, że te aspekty, o których piszesz, należy brać pod uwagę. Mnie najbardziej dobija kwestia długości książki. Moja powieść ma 200 stron. Dla wydawców pewnie za cienka. A ja znam wiele cienkich książek, które uwielbiam i często mają więcej treści niż sztucznie napompowane czytadła z topki Empiku. ;)
Kilka miesięcy czekania w naszych polskich realiach wydawniczych to krótko. I znów – nie mówię, że takie traktowanie autorów, debiutantów szczególnie, jest ok, tylko stwierdzam, że kto wie, może losy powieści nie były jeszcze przesądzone. A stwierdzam to dlatego, że pisałaś o rozczarowaniu brakiem odpowiedzi. Czyli – tak na pocieszenie – po kilku miesiącach jeszcze nie ma co być rozczarowanym. No ale oczywiście nie można oczekiwać od wszystkich autorów, że będą siedzieli i czekali, aż wydawnictwo się zdecyduje. ;)
Długość procesu wydawniczego to chyba jeden z większych minusów wydawania w modelu, tak to nazwijmy, tradycyjnym. Model selfowy też swoje wady ma, ale chyba nie ma co wchodzić w temat i zastanawiać się, co ma więcej minusów, a co plusów, skoro Ty już swoją drogę wybrałaś.
200 stron – czyli ile znaków? Bo strona stronie nie równa. ;)
Ja z kolei gdzieś czytałam, że wydawnictwa tradycyjne nie chcą wydawać kogoś, kto wcześniej wydał coś self. Nie wiem, ile w tym prawdy, po prostu czytałam coś takiego na jakimś blogu. A z tymi objętościami książek, to faktycznie dziwny wymóg, bo są różne opowieści i niekoniecznie każda musi mieć 15 arkuszy wydawniczych – ale to tylko świadczy o tym jak daleko w komercję poszła ta branża.